| Źródło: Fot. Wikimedia
Nasza opowieść wigilijna
Oboje byli bardzo młodzi. On miał na imię Maciek, a jego żona – Marta. Oboje jeszcze spali w najlepsze, gdy rozległa się seria dzwonków do drzwi. Za drzwiami stali policjanci. Przyszli po Maćka. Kazali mu się ubrać, pozwolili się umyć. Jeden z policjantów razem z Maćkiem wszedł do łazienki. To tak na wszelki wypadek. A nuż Maćkowi coś głupiego wpadnie do głowy. Marcie powiedzieli, żeby przygotowała dla Maćka trochę gotówki i papierosy. Dzisiaj już raczej nie wróci.
Potem był telefon. Dzwonił jeden z policjantów. Powiedział Marcie, że Maciek prosił go o przekazanie, aby się nie martwiła. Tyle. Marta wiedziała, że Maciek robił coś na granicy prawa, ale nie wiedziała dokładnie co.
Maćka osadzono w areszcie śledczym w Bytomiu. Minął rok, zanim go zwolniono. Przez ten rok Marta nabrała sprytu i takiego doświadczenia, że mogłaby innym doradzać. Zajmowała się wyszukiwaniem kolejnych obrońców dla męża. Jeden z adwokatów okazał się w rzeczywistości radcą prawnym, który w sprawach karnych w ogóle nie może występować. Inny adwokat był prawdziwy, ale za samo przeczytanie kilkunastu stron maszynopisu zażądał czterech tysięcy złotych. Do prokuratury biegała z Konstytucją, w której na czerwono pozakreślała niektóre kwestie.
Dopiero z akt dowiedziała się, o jakie przestępstwo Maciek jest podejrzany. Ktoś kupował kradziony złom, a potem sprzedawał dalej. Aby ukryć, że złom jest trefny, namówiono Maćka, by założył firmę i udawał, iż to on jest tym pierwotnym właścicielem złomu. Maciek wypisywał kwitki, za co dostawał działkę.
Pierwsze widzenie z mężem dostała po miesiącu. Wybłagała je. Codziennie wstawała o siódmej rano i o ósmej już siedziała pod pokojem prokuratora. I tak siedziała tam do pierwszej, do drugiej, aż zechciał z nią porozmawiać. Prokurator zgodził się na to, by Marta i Maciek mogli popatrzeć na siebie przez szybę i porozmawiać przez telefon. Gdy po drugiej stronie szyby pojawił się mąż, najpierw go nie poznała. To nie był jej Maciek. W oczach tamtego człowieka widziała ogromny strach i obłęd. To nie był wzrok normalnego człowieka. Towarzyszącemu jej strażnikowi więziennemu powiedziała, że zaszła jakaś pomyłka: „Ja mam widzenie z Maciejem…” – podała nazwisko. „Synem…” – podała imię teścia. Strażnik na to: „Nie pomyliliśmy się. Tam czeka pani mąż”.
To rzeczywiście był on. Marta się rozkleiła. Chwyciła słuchawkę. Zdołała powiedzieć Maćkowi, że go kocha i całą godzinę, która im pozostała na rozmowę, przeryczała. Następnego dnia wstała o siódmej rano i o ósmej już była przed drzwiami prokuratora, by starać się o kolejne widzenie. Wywalczyła je. Potem już prokurator pozwalał jej oglądać męża co dwa tygodnie. Za każdym razem szyba i telefon. Mogli na siebie patrzeć, ale nie mogli się dotknąć.
Raz nie dzieliła ich szyba. Podczas przekazywania paczek. Szybę zastąpiła linia. Z jednej strony aresztanci, po drugiej stronie żony. Robią zakupy dla mężów w więziennej kantynie, podają je strażnikowi, strażnik przekazuje aresztantom. Marta z tą swoją paczką stała po jednej stronie strażnika, a Maciek był po drugiej. Naraz strażnik odwrócił się do nich tyłem. Marta podbiegła do Maćka, pocałowała.
Chłopu zwyczajnie zrobiło się żal Marty. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata, była rok po ślubie. Od dziesięciu miesięcy zawsze co drugą sobotę przychodziła na widzenie z mężem. Wszystkie odbywały się tak jak pierwsze, przez szybę. Za ten pocałunek Marta i Maciek została ukarana zakazem widzeń z mężem. Z początku nie wiedziała, dlaczego. Kazano jej zapytać prokuratora. Ten wyjaśnił, że jako osobie podejrzanej nie może jej zezwolić na kontakty z mężem. Stała się podejrzaną, ale o co?
Prokurator pozwolił jej przeczytać dokument. Dokument ów był donosem: „Uprzejmie informuję, że funkcjonariusz A.Z. przyjął od Marty T. banknot pięćdziesięciozłotowy, po czym pozwolił jej się pocałować z osadzonym Maciejem T. Do zdarzenia doszło podczas ostatniego widzenia”. Usłużnym informatorem był inny strażnik z bytomskiego aresztu. Prywatnie sąsiad Maćka i Marty oraz ojciec ich przyjaciela.
Po wielotygodniowym śledztwie prokurator wreszcie sprawdził zapis z kamer zamontowanych w areszcie. Na nagraniu Marta i Maciek tulą się do siebie, lecz nie widać na nim, by Marta cokolwiek wciskała jawnie bądź ukradkiem któremukolwiek z mundurowych. Została oczyszczona z zarzutów.
Maciek wyszedł za kaucją. Wyniosła 10 tys. zł. Prokurator powiedział, że Marta ma czas na jej zebranie do dziewiątej rano następnego dnia. Jej znajomy był dyrektorem banku, w którym oboje z Maćkiem mieli lokatę. Dlatego się udało. Specjalnie po to, by mogła wypłacić pieniądze, bank w tym dniu trochę wcześniej zaczął działalność. Prokurator dostał je na czas. W postanowieniu o zwolnieniu za kaucją napisał, że na zebranie kaucji dał cztery dni.
To co Marta przeżyła, jest zarazem niezwykłe i typowe dla kobiet, które mają kogoś za kratami. Na wolności Marta nikomu nie powiedziała, gdzie Maciek nagle zniknął. Oczywiście wszystkich to ciekawiło. Na pytania sąsiadów odpowiadała, że wyjechał do Irlandii. Wyuczyła się historyjki o tym, gdzie dokładnie Maciek przebywa, co robi, ile zarabia. Nic nie pomogło. Ludzie się szybko zorientowali, że jej mąż siedzi. Godzinami stała przed bramą aresztu w oczekiwaniu na swoją kolej. Potem mówiła, że to stanie i czekanie było największą lekcją pokory. Próbowała ukryć twarz, schować się pomiędzy innymi. A jednak ją dojrzeli. Kiedyś zagadała do niej jedna z sąsiadek, widać niezbyt biegła w geografii: „No, jak tam twój stary? To on tu te fiordy maluje?” Marta chciała odpowiedzieć, że fiordy są w Norwegii, a nie w Irlandii, ale nie zdołała wydusić z siebie słowa. Mężczyźni byli bardziej bezpośredni. Wołali: „Pozdrów ziomala!” A jeden, którego Marta w ogóle wcześniej nie znała, podszedł do niej specjalnie po to, by powiedzieć: „I jak tam wygląda Irlandia zza kratek? Słyszałem, że twój sk… jeszcze dziesięć lat tak sobie posiedzi”.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj